prolog

Kołdra dawała doraźne uczucie bezpieczeństwa. Och, nakryć się raz na zawsze z głową... nie widzieć, nie słyszeć...nie istnieć. Miała dość. Każdy ruch wydawał się być ponad siły, wprost bolał fizycznie. "Opracowuję strategię umycia kubka po kawie" jak kiedyś streściła kumpeli. Zaśmiała się krótko, bez radości. Kumpela... Póki było dobrze, jakoś funkcjonowała między ludźmi - znajomi, kumple... Teraz odsunęła ich zdecydowanie. To mniej boli niż jeśli oni by ją zostawili. Była zdania że zebrała już dość od życia. I to w najważniejszych kwestiach. Podsumowanie osiągnięć życiowych przypominało liczenie strat wojennych. Bolało jak opatrywanie amputowanych kończyn.
Intensywny przepływ myśli w jakiś sposób wymagał trwania w bezruchu. Prawdopodobnie nie byłaby w stanie kontrolować obu tych rzeczy jednocześnie - myślenia i poruszania. Skąd się ona wzięła, taka? Zrobiło się jej duszno pod kołdrą. Odkryła głowę i otworzyła oczy w ciemność. Możliwe, że płacz przyniósłby ulgę... łańcuszek skojarzeń doprowadził ją do ojca.
Ojciec chciał mieć pierworodnego syna, a urodziła się właśnie ona. Zawód i rozczarowanie wyczuwała od zawsze ... tylko przez długi czas sadziła głupio, że jakieś talenty, zalety, osiągnięcia... będa w stanie sprawić, aby był z niej dumny. W konsekwencji jako 4-latka zdobywała Śnieżkę, biła się z chłopakami, chodziła tylko w spodniach, nie płakała na zastrzykach... prawdę mówiąc w ogóle nie płakała... ani nie śmiała się. Jednym z cenniejszych zachowań był brak łez przed telewizorem, czy w kinie - zwłaszcza na filmach, z których publiczność wychodziła z zapuchniętymi powiekami. Pomagała sobie w razie potrzeby paznokciami wbitymi w wewnętrzna stronę dłoni.

Siedząc na tarasie wrocławskiej kafejki nagle uświadomiła sobie, że to był przecież ostatni egzamin... że widzi je po raz ostatni. Opijały absolutorium ciepłą od upału colą. Ich radosne głosy dobiegały coraz słabiej, przytłumione szumem fontanny i jej rozpaczliwymi myślami. Śmiech rozbrzmiewał absurdalnie w tle. Rok urlopu zdrowotnego z pracy... przecież ja całkiem zdziczeję - przeraziła się. Przetarła twarz dłonią, czasem pomagało na ogarniającą znienacka nierealność…nie teraz. „Wszystko ok.?”… Elżbieta znała ją najbliżej, łapała takie detale jak pobladłe policzki, przygryzione usta. „Taak, muszę iść już…bywajcie”.
Z początku może nie było tak źle, zbieranie materiałów wymagało wyjazdów, przerzucania stert papierzysk w czytelniach i archiwach... po prostu bycia między ludźmi. Jednak dopracowanie formalne magisterki unieruchomiło ją w domu, przy kompie. Może to właśnie było powodem, a może i tak by tutaj trafiła? Forum wyszukane pod hasłem "depresja"... W pierwszych dniach przygnębiła ją wielość osób, odniosła wrażenie, że wszyscy się znają i nie zwracają na nią uwagi. Takie tam grzecznościowe powitania tylko. Dała sobie radę tak jak zawsze - kpina, ironia, szyderstwo. Kto poznał bliżej - zapamiętał. Czy czuła się tutaj u siebie.... a co to właściwie znaczy "u siebie"? Od kilku lat czuła jakby była kimś wymyślonym. Wszystkie najtrudniejsze chwile przetrwała myśląc o sobie jako o innym człowieku. Może właśnie forum przywracało jej tożsamość...? Nick, awatar, sygnatura... i w końcu jakiś kontakt z ludźmi. Pozbawiony bliskości fizycznej, więc bezpieczny.
Po paru tygodniach odróżniała już userów. Kilka gaduł, zarzucających resztę swoimi problemami i nadających ton całości, oraz - liczniejsi - milczkowie - obserwatorzy, z których ktoś czasem wyrwał się z trafną uwagą. Nie starała się zaprzyjaźniać, ani przywiązywać do kogokolwiek. Krótkie wymiany zdań z przypadkowymi osobami... to jeszcze wydawało się bezpieczne.